KREATOR -ENDLESS PAIN LP NOISE REC 1985
Pamiętam z jak wielkim podnieceniem słuchałem pierwszy raz tej płyty. Aż trudno uwierzyć, ale w tym roku mijają trzy dekady od momentu ukazania się na rynku tego fantastycznego albumu. Tak, debiut KREATOR „Endless Pain” jest z nami od trzydziestu lat. Czas pędzi niczym oszalały, ale z „Endless Pain” obszedł się nadzwyczaj łagodnie. Materiał mimo trzech dziesięcioleci nie stracił na swojej mocy. To kolejny dowód na fenomen lat 80. Większość płyt, które ukazywały się w tamtym okresie, nie straciła na swojej świeżości.
KREATOR pochodzący z Essen zaznaczył swoją obecność na mapie ekstremalnej muzyki już w roku 1984, a tak naprawdę dwa lata wcześniej jako Metal Militia /Tormentor. Debiut okazał się jednym z najbardziej ekstremalnych dzieł tamtego okresu. „Endless Pain” zrobił niezłe zamieszanie, wynosząc teutoński metal na piedestał. Wkrótce pojawiła się konkurencja zza Oceanu. Mam na myśli debiut POSSESSED „Seven Churches”. Ta rywalizacja pomiędzy starym kontynentem a Ameryką zaznaczyła się już znacznie wcześniej, ale tak naprawdę to rok 85. nakręcił to zjawisko na zdecydowanie wyższe obroty, pozostawiając klasyczny Heavy Metal, Speed Metal czy Thrash daleko za sobą. „Endless Pain” był ze wszech miar Black/Speedmetalowym dziełem, natomiast już w przypadku „Pleasure To Kill” nie było to tak oczywiste.
Skupmy się jednak na debiucie KREATOR. „Endless Pain” był doskonałym łącznikiem starej szkoły metalu z nadchodzącą falą opętanego manią szybkości death metalu. Wyróżniał się ciężkim, brudnym brzmieniem gitary, głęboko zestrojoną perkusją i niszczącymi wokalami Mille oraz Ventora. Ventor to jeden z nielicznych wtedy przypadków, gdzie perkusista równocześnie śpiewał i to jeszcze z tak potężną mocą. Wystarczy posłuchać utworu tytułowego, „Storm of the Beast” czy „Son of Evil”, by wiedzieć o czym mowa. Co ciekawe, „Endless Pain” został podzielony przez tych wokalistów po 5 utworów dla każdego, co jeszcze bardziej uatrakcyjniało ten album. Dodajmy, że obaj panowie mieli w tamtym okresie bardzo dzikie wokale. Całość płyty ma w sobie niesamowicie skondensowany ładunek energii, a przy tym powala ciężarem. Surowe brzmienie gitary nadaje kompozycjom chropowatości, a nieco chaotyczne, aczkolwiek bardzo fajne partie solowe gitary w doskonały sposób dopełniają całość. Słychać tu jeszcze sporo niedociągnięć, ale i pasję grania. Ten album ma niezwykle szczery przekaz zawierający dużo młodzieńczego buntu. Dlatego słucha się tej płyty tak przyjemnie.
„Endless Pain” zagrany w trzyosobowym składzie utwierdza mnie w przekonaniu, że tria tworzą najlepszą muzykę. Nie ma tu zbędnych dźwięków, wszystko jest spójne, niosąc ze sobą moc i siłę. W tych dźwiękach zaklęta jest magia oldschool metalu. Utwory, choć niezbyt skomplikowane, porażają ze skutecznością nuklearnej eksplozji, która obraca w proch wszelką konkurencję. Musimy też pamiętać, że dopiero w roku 1986 KREATOR pokazał w pełni swoje możliwości. Rejestracji debiutu dokonano w berlińskim Cat Studio pod bacznym okiem producenta Horsta Hoddie Mullera, który miał znakomitą rękę do tego typu produkcji. Wystarczy przytoczyć choćby takie dzieła jak „Hellish Crossfire” IRON ANGEL czy RUNNING WILD „Gates To Purgatory”, by rozwiać jakiekolwiek wątpliwości względem kompetencji tego pana.
To, co prezentował KREATOR na dwóch pierwszych dziełach, było ze wszech miar wyjątkowe. Bardzo ubolewam, że na kolejnych płytach zespół porzucił tę drogę na rzecz bardziej przystępnego dla słuchacza thrash metalu, wyrzekając się swojej muzycznej tożsamości na rzecz amerykańskiej szkoły metalu. Owszem, na późniejszych płytach słychać było większą ogładę instrumentów, pozornie lepszą produkcję itd., ale zatraciło to ten tak rozpoznawalny charakter. Dlatego zawsze będę podkreślał, że prawdziwą siłą KREATOR były dwa pierwsze materiały oraz fenomenalna epka „Flag Of Hate”. Wszystko co zespół stworzył później, nie może się równać z tymi dziełami. Wystarczy przytoczyć tych kilka utworów, by to potwierdzić: „Total death”, „Son Of Evil”, „Cry War”, „Endless Pain” czy jakikolwiek numer z „Pleasure to Kill”!
Na „Endless Pain” nie ma słabego numeru. Wszystko to totalna zagłada i zniszczenie. Co z tego, że „Terrible Certainty”, „Extreme Aggression” czy „Coma of Souls” to dobre albumy? Mamy do czynienia z zupełnie innym zespołem. Podobnej analogii możemy doszukać się w twórczości SLAYER i ich ponadczasowych dwóch pierwszych studyjnych albumach. Wtedy to był prawdziwy SLAYER! Choć wszyscy wymieniają „Reign in Blood” jako ich najważniejsze dzieło, to jednak nietrudno zauważyć, że właśnie na trzeciej płycie SLAYER zdecydowanie porzucił swój pierwotny charakter i podążył ku nowemu, zatracając z każdym kolejnym krążkiem swoją tożsamość. Tak też stało się niestety z KREATOR i wieloma innymi zespołami. Na szczęście te kapele pozostawiły płyty, do których możemy zawsze powrócić i sprawić, by dawny ogień nigdy nie wygasł. Z tego powodu zdecydowanie częściej sięgam po zakurzone już perły metalu, miast uczestniczyć w wyścigu, który ma na celu przesłuchanie jak największej ilości niejednokrotnie bezwartościowych nowości płytowych.
Leszek Wojnicz-Sianożęcki